czwartek, 27 stycznia 2011

26.01.2011 CIAPA

[W:] Typowy dzień trolla - połowę spędzamy w łóżku i wychodzimy bardzo późnym popołudniem. Poza bramą miasta znajdujemy najtańsze jak dotąd momo i samosa i najadamy się we dwoje za 55 rupii. Po drodze kupujemy dwie garście ziemniaczków za 5 rupii. Ziemniaki są tu zazwyczaj maleńkie jak orzechy i występują w kilku odmianach. Liche są również pomidory - nie dość że maleńkie to w większości zielone, lekko pomarańczowe i w smaku mniej pomidorowe niż nasze. Połaziliśmy po okolicy, a ja za karę, że chciałem siku na dziko, poparzyłem się jakimś tutejszym chwastem i swędziała mnie stopa. Porobiliśmy też trochę zdjęć używając długiego czasu naświetlania i rywalizowaliśmy z miejscowymi ziomami na muzę z komórki - oni grali i śpiewali Michaela Jacksona, a my puściliśmy Kazika, a nawet polską diwę Beatę Kozidrak - a co! Przyczepił się też do nas pies, który strasznie się drapał i kichał, parskał. Gdy szliśmy, on był przy nogach, gdy usiedliśmy na jakimś murku by zrobić fotkę, ten też wskakiwał i kładł się obok nas. Odpuścił nam dopiero po czterech takich przystankach. Widzieliśmy też przesłodkiego szczeniaczka, który nie mógł zejść po murku i piszczał do olewającej go mamy - K.nie wytrzymała i ściągnęła małego, a ten wtulił się w sukę- wzruszający widok. Spróbowaliśmy też miejscowego, rewelacyjnego jogurtu, który serwują tu w glinianych miseczkach. W smaku przypomina trochę ten z Pekinu, ale jest bardziej gęsty i trzeba jeść go łyżeczką. Na zakończenie dnia postanowiliśmy wpaść na szklaneczkę wina do poznanej wczoraj rodziny. Tym razem była też młoda córka nieźle radząca sobie z angielskim, a szefunio grał na zewnątrz w szachy, jak się potem okazało - na pieniądze. Wygrał dwukrotnie i pokazał nam gotówkę. Przy winku dowiedzieliśmy się, że Nepal jest podzielony na 75 województw i każda ma odrębne zwyczaje a także, że mają 32 bogów, a ten żółty z głową słonia to Ganesh, którego imieniem nazwany jest nasz guest house. Opowiedzieli nam o jedzeniu i już wiemy, że najważniejszy w Nepalu jest ryż i kosztuje 70 rupii za kilogram (jak mandarynki) oraz, że syn jest studentem - mama chce by był inżynierem, a on chce pracować dla jakiejś wielkiej sieci, a także że jest wegetarianinem i najbardziej ze wszystkich warzyw lubi te w kolorze zielonym. Wiemy już także, że szkoła nie jest tu obowiązkowa, ale jak się do niej idzie to angielskiego uczą od trzeciej klasy i czasem zajęcia są prowadzone w tym języku. Rodzina należy do ludu Newari, który także ma własne zwyczaje i język. W Nepalu jest mnóstwo festiwali i nawet oni nie do końca wiedzą czemu w tym wielkim namiocie wczoraj i dziś nazbierało się tylu ludzi by wspólnie jeść i tańczyć. ([K:] "Mama" nie mówi po angielsku, ale bardzo się starała przy nas powiedzieć choćby słowo, wtrącała "tejsti", podając nam marchewką z czarną solą i tłumaczyła, że zna nepali, newari, ale "inglisz litl"). Poznaliśmy też babcię ([K:] na nasz widok wymówiła głośno imię jednego z bogów, wzdychając, co miało znaczyć mniej więcej po naszemu "o Boże", ku uciesze wszystkich domowników) i dowiedzieliśmy się, że jak ktoś jest na bani to mówi się "ciapa", jak u nas - czapa. Niezła była ciapa, bo K. walnęła dwie szklaneczki, a ja, jak na prawdziwego Polaka przystało, cztery i nie ukrywam, że się porobiłem. Bardzo miły, niespieszny, wyluzowany dzień i coraz bardziej podoba mi się Bhatapur.















 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz