wtorek, 25 stycznia 2011

22.01.2011 PAN LANSIK

                                             















[W:] Zdrowie Pacpackarola się poprawiło, więc idziemy na Durbar Square. Okazuje się, że wczoraj byliśmy dwa metry od celu, ale nie weszliśmy, poza tym organizm K. ogłosił alarm i trzeba było biegiem wracać do hotelu. Na początek strzał w gębę pod tytułem 300 rupii od osoby za wstęp na teren Durbar Sq. Kupując bilety jesteśmy świadkami poślizgu motocykla - dziewczynie nic się nie stało, kierowca lekko kuśtykał. Już od początku przykleja się chłopak, który chce mi sprzedać szachy - podobają mi się, on chce tysiąc, ja mówię, że maks. 600, ale na pewno nie teraz, bo przez te bilety nie mamy kasy. Typ lezie za nami i upierdliwie zachwala rękodzieło, świetną cenę poranną. Coraz bardziej mnie irytuje, więc mówię mu, że jeśli będzie za nami chodził, to na 100% niczego nie kupimy. Jest do tego stopnia zacięty, że gdy wchodzimy na schody kapliczki, by popatrzeć z góry, ten czeka w dole i obserwuje, czy przypadkiem nie znikniemy drugą stroną, a trwa to jakieś 30 min. Potem już przestaję z nim rozmawiać i najzwyczajniej ignoruję gnojka, choć mam ochotę strzelić w gębę. Po nim kolejny, ale zdecydowanie mówię, że niech da za darmo i idzie sobie, albo nie mamy o czym rozmawiać, a gdy pyta "where are you from" odpowiadam "spod raciborza, k...", pan jest bardziej domyślny i daje nam spokój. Gdy już opuszczamy Durbar w Kathmandu, nasz upierdliwy koleżka pojawia się znów z ostateczną ceną 400 (najpierw był 1000!), nie odpowiadam mu, tylko skinieniem głowy odmawiam, choć fajne były te szaszki - drewno, ręczna robota, małe turystyczne szaszki w okrągłym pudełku z drobnymi mosiężnymi zdobieniami - koszt 16 zł - no ale to kwestia honoru, za bardzo nas zirytował - nawet K. miała nastawienie agresywne i zastanawiałem się, w którym momencie wyjdzie z niej Bogini Zniszczenia.
[K:] Na Durbar jesteśmy świadkami, niejasnej dla nas ceramonii. Wokół jednej ze świątyń tłum, a w nim odświętnie ubrane małe dziewczynki (co znaczy odświetnie zobaczycie na zdjęciach). Odbywa się składanie darów, jakieś rytuały. Nie wiemy o co chodzi, ale od czego jest internet. Zamieszczam małą informację: Dziewczyny Newar są wydawane za mąż trzy razy w życiu. Pierwsze małżeństwo nazywane jest "IHI" (Newari) lub "Bel sanga Bibaha" (nepalski), z Bogiem. Kolejne do ślub ze Słońca, które nazywa się "Bara Tayegu" (Newari) lub "Gufa Rakhne" (nepalski). Kiedy dotrą do relacji małżeńskiej człowieka to w rzeczywistości ich trzeci ślub. Te śluby prowadzone są zarówno wśród hinduskich i buddyjskich Newars. Lud Newars, stanowił kiedyś niemal całą ludność Doliny Katmandu. Są spadkobiercami bogatej historii i kultury. Przed podbojem Gorkha doliny trzech sąsiadujących ze sobą miast Kathmandu, Patan i Bhadgaon (Bhaktapur) były stolicami autonomicznych królestw Newar. Dziś populacje zarówno Patan i Bhaktapur są w dużej mierze Newar.
W IHI (które obserwowaliśmy) uczestniczą dziewczynki w wieku 5-11 lat. Do tej pory nie ma zadowalającego wyjaśnienia, dlaczego IHI jest wykonywana. Jedno proste jest takie, że rytuał ten ma chronić od różnych niebezpieczeństw, w szczególności możliwość ataku ze strony złośliwych duchów. Ale zdecydowanie praktyczniejsza jest ochrona dziewczyn przed piętnem bycia wdową. IHI łączy dziewczynę w wieczne małżeństwo z Bogiem, dlatego też po śmierci małżonka śmiertelnego wdowa ma prawo do ponownego małżeństwa w społeczeństwie Newar. W ten sposób nastąpiło wyzwolenie kobiet z punktu widzenia ortodoksyjnego hinduskiego systemu małżeństwa.
[W:] Potem kolejny Durbar Square - tym razem w Patanie (miejscowość granicząca z Katmandu), do którego, nieco błądząc, idziemy solidny kawałek drogi. Bilety po 200 od osoby, więc kombinujemy by obejść ryneczek z boku i wejść jakąś uliczką nieznaną turystom. Udaje się! Zadowoleni przechadzamy się naprawdę pięknym, dużo lepszym niż poprzedni placem, zachwycając się architekturą, słońcem, klimatem miejsca oraz ciesząc zaoszczędzonymi 400 rupiami. Ten chwilowy błogostan przerywa dziewczyna, która pyta o przepustki. O żesz ty krnąbrna siusiomajtko, motyla, kurka, noga, ja cię piórkam! Poszliśmy z nią i kupiliśmy te p...... bilety i choć wiem, że taka już jej praca, musiałem dać choć trochę upust emocjom i powiedziałem jej, jak to szybko zepsuła nam piękną chwilę. Tylko głupio się uśmiechnęła, po czym skasowała cztery stówki i dała nam naklejki na piersi. Budżet dawno przekroczony, a jeszcze kupa dnia przed nami. Udało nam się za to przemknąć obok kontroli biletów i weszliśmy do muzeum. Tutaj też dochodzą do nas "przewodnicy", młodzi kolesie, którzy zupełnie bezinteresownie chcą pogadać, dowiedzieć się o twoim kraju, opowiedzieć o świątyni i przy okazji trochę zarobić lub chociaż doprowadzić do sklepu wujka, cioci, siostry, kumpla. Wypatrujemy jednego takiego w superanckich okularach słonecznych, niebieskiej kurtce skórzanej, żel na głowie - no klasunia gość -i przycupnąwszy na murku prowadzimy obserwację. Schemat jest taki: najpierw przy punkcie sprzedaży biletów szuka przyjezdnych, głównie skupiając się na "białych". Najlepszy kąsek to młode, samotne dziewczyny. Idąc za taką nagle, zupełnie spontanicznie, zagaduje : cześć! jak leci? skąd jesteś? o - naprawdę? piękny kraj! jak długo jesteś w Nepalu? byłaś w Indiach? lubisz trekking? itd. Potem zaczyna opowiadać o Durbar Square, czyli bawi się w przewodnika. Na tym etapie zazwyczaj ktoś go spławia, jeśli nie, to ofiara jest już na haczyku naszego kolegi, którego roboczo nazwaliśmy "lansikiem". Lansik gdy dostaje kosza, po chwili ma nową ofiarę, nigdy się nie poddaje, a gdy ktoś obejdzie z nim cały stary rynek prowadząc sympatyczną pogawędkę, ni stąd ni zowąd, nagle znajduje się w zupełnie przypadkowym sklepiku. "Maj frend - poświęciłem Ci swój czas, a nie kupisz jednej małej pierdółki u mego przyjaciela? zwłaszcza, że bardzo cię polubiłem i mam dla ciebie specjalną cenę, ja na tym nic nie zarobię. A może masz też małe co nieco dla mnie, chociaż ze 300 rupii?" No i kupuje człowiek jakiś badziew osiem razy drożej. Takie i podobne kity cisną ziomale ludziom. W taki sam sposób K. kupiła młynek w Świątyni Małp, nagle Kumar zaczął nas oprowadzać, jednak był to człowiek dobrego serca i gdy dowiedział się, że jesteśmy bez kasy, niczego nie chciał, a rozmawialiśmy jeszcze długo i przyjemnie, popijając herbatę. Gdy obserwujemy "lansika" i jego kumpli (bo jest ich tutaj sporo) widzimy bezwzględną walkę o mamonę. Przypomina to polowanie na ofiarę - wypatrzeć, zmylić, oszukać, wyciągnąć szmal. Z dzisiejszych obserwacji wyłania się bardzo niefajny obraz współczesnej walki o przetrwanie, nieszczerych uśmiechów i poklepywania po pleckach, odgrywania ról dla zarobku. Pieniądz to straszne gówno, wiemy to od dawna, ale tutaj jakoś wyraźniej to w nas uderzyło. Rano też spotkaliśmy Khema, u którego spaliśmy przy poprzedniej wizycie w Katmandu. Chwilę pogadaliśmy i umówiliśmy się jutro na kawę, ale w chwili gdy powiedzieliśmy, że znaleźliśmy w Pokharze tańszy nocleg niż u jego wujka, i tu na Thamelu też, odnieśliśmy wrażenie, że ma on w d.. to czy przyjdziemy na kawę. Na dzbanku kawy zarobi na nas ledwie kilkadziesiąt rupii, więc po co.... a może to już tylko moje wkręty. Po takim dniu dużo bardziej doceniam towarzyszącą mi w tym wszystkim Karolę, która jest dziś iskrą wiary w ludzi w tym ch..... świecie chorym na szmal. I z przyjemnością pobiegnę dla Niej do sklepu po bułeczkę, masło, herbatę, czy czego tam sobie zapragnie i nie będę chciał za to grosza. I wiem, że Ona zrobiłaby tak samo, choć wyjście do sklepu, to dla Niej dużo większe wyzwanie...
[K:] Z sytuacji zabawnych: siedzimy sobie wczoraj późnym już wieczorem, coś tam jeszcze czytamy i nagle ktoś nam szarpie za klamkę. Mi już słabo, ale dzielny W. wyskakuje z łóżka, otwiera drzwi i z całym impetem pyta: "WHAT?!". Z korytarza koleś prawie wpada nam do pokoju i wykonuje ruch jakby chciał nas wystraszyć. Po chwili orientuje się, że pomylił pokoje, przeprasza i odchodzi. Dziś sytuacja się prawie powtórzyła, weszła nam do pokoju jakaś para wcześniej mieszając coś w zamku - nic nie powiedzieliśmy, ale musieliśmy mieć bardzo wymowne spojrzenia, bo serdecznie przeprosili i poszli sobie. [W:] - byłem wkurzony, bo ekipa obok w pokoju głośno imprezowała, więc jak usłyszałem naparzanie w drzwi, zareagowałem agresywnie. Heh - gość pobladł i wielokrotnie przepraszał. Po chwili mieliśmy z tego świetny ubaw. A potem ta para - myślę, że oboje mieliśmy twarze na klasycznego "karpia" i nie odezwaliśmy się słowem, tylko gapiliśmy na nich w zastygłym zdziwieniu.
[K:] Odkryliśmy też, że nasz pokój nie jest tak zły jak myśleliśmy - szybciej gotuje się tu woda niż w Pokharze, hotel nie ma agregatu, więc jak nie ma światła, to nie ma po prostu - zapalone świeczki tworzą ciepłą armosferę, zapaliliśmy kadzidła więc zapach się poprawił, a jak wychodzimy spod pryszniaca to cały pokój tonie we mgle - no czary po prostu. Tylko potem wszystko na co ta mgła opada staje się mokre i nie jest możliwe wysuszenie tego w pokoju, że o "parze z pyska" nie wspomnę bo to tylko potęguje wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.

1 komentarz:

  1. Jesteście Mistrzami Świata!A twój, Wojciechu, sposób spławiania namolnych kolesi to coś pięknego!

    OdpowiedzUsuń