czwartek, 13 stycznia 2011

11.01.2011 W DRODZE DO POKHARY

[K:] Wstajemy wcześnie, i o 7.00 jesteśmy już w autobusie wyjeżdżającym do Pokhary. Jak zapewniał Khem, ma hamulce (podobno bywają takie bez, a i kierowcy zdarzają się nie do końca trzeźwi). Na początku wycieczki rozdawane są foliowe woreczki, po co? Na wypadek jeśli komuś zrobi się niedobrze. Zapowiada się ciekawie. Dostajemy też po butelce wody. Za nami siedzą nastolatkowie, dzięki którym poznajemy lokalne przeboje. Chłopaki udowadniają, że to popularne kawałki - znają wszystkie słowa i spiewają sobie tak po prostu. Droga prowadzi zboczem gór, bywają momenty kiedy wydlądając przez okno widzimy przepaść. Do tego cięgle mijają nas ciężarówki, wypełnione po brzegi, i wyprzedzają pędzące samochody. Piękne widoki. Wszędzie jest zielono, na polach uprawnych też. Co jakiś czas przy drodze mała osada. Najczęściej składa się z kilku domów, bardzo wąskich, bo tak naprawdę szerokości połowy drogi. Za domamy zbocze góry. W takiej "wiosce" ktoś sprzedaje warzywa, ktoś coś gotuje, ktoś je, ktoś pierze, ktoś się zatrzymał i rozmawia z sąsiadem, ktoś grzeje się przy ognisku, dzieci się bawią, kozy obgryzają co się da, czasem widzimy cielaczka. Mam wrażenie, że czas płynie wolniej. Nikt tu nie pędzi, bo i gdzie. Jest czas na rozmowę. Co jakiś czas mijamy szkołę i dzieci idące do niej - wszystkie jednakowo ubrane, najczęściej w granatowe mundurki.
Ok. 10.00 przerwa na śniadanie (rano nic nie zdążyliśmy zjeść). Zatrzymujemy się przy czymś na wzór restauracji - choć to duże słowo. Zamawiamy grilowaną kanapkę z serem (K.), grilowaną kanapkę z "czikenem" (W.) i po kubeczku herbaty z mlekiem. Przerwy mamy 20 min, a do restauracyjki zjechało się kilka autobusów, więc zastanawiam się czy zdążymy dostać zamówione jedzenie. Ja dostaję - mój sandwich to dwa małe kawałki chleba tostowego z serem wyjęte z tostera, W. czeka. Zjadam, W. czeka. Autobus odpala silnik W. czeka. Pasażerowie wsiadają do środka W. czeka. Kierownik autobusu narwowo pokazuje że już odjeżdżamy, W. czeka. Po chwili wybiega z kanapką w dłoni. No cóż - nie najadł się. Do  tego oczywiście ceny kosmiczne. Płacimy 240 R za każdą kanapkę, po 20 R za herbatę, i dodatkowo 50 R za obsługę! No cóż. Tak to jest, jak się jest turystą. Za "śniadanie" płacimy równowartość jednego biletu do Pokhary. Oczywiście, za pierwszą salą gdzie jedzą turyści, jest kolejna dla Nepalczyków, ceny zapewne są zdecydowanie niższe.
Trudno mi tu być białą. Już samo określenie "biała" ma dla mnie zabarwienie rasistowskie. Tu niestety go używam. Wyróżniamy się. Dla mieszkańców jesteśmy źródłem dochodu (to zrozumiałe, bo część ludzi w miastach żyje głównie z turystów), dla nas są droższe bilety  (do Świątyni Małp większość miała wstęp darmowy, był jednak cennik biletów, a na nim dwie kategorie turystów - jedni płacili 50 R, my 200 R), nam się chce sprzedać wszystko kilka razy drożej (Filip, którego poznaliśmy w Leo hostel opowiadał historię, która miała miejsce w Indiach - za jakiś przedmiot zaproponowano mu cenę 300 R, nie zgodził się, powiedział sprzedawcy, że wg niego jest to warte 2 R. Targował się tak długo, że kupił za 3R - proponowano mu 100 razy większą cenę.)
Wysiadając na przerwę z autobusu poznajemy dwóch Polaków. Jeden jest z Katowic - Jarek, drugi z Krakowa - Kazimierz - przyjechali pochodzić po górach. W sumie trzy tygodnie spędzili w Himalajach, zostało im jeszcze trochę czasu przed powrotem do domu, więc jadą do Pokhary.
Na ulicach sprzedawane są głównie mandarynki, całe sterty i małe banany. Z popularnych warzyw - często pojawia się kalafior i kapusta (to  z tych, które rozpoznajemy). Im jedziemy dalej tym bardziej płaski teren, więcej pól uprawnych, zza gór nieśmiało ukazują się ośnieżone szczyty. Wszędzie zielono (w styczniu to dla nas nowość!).
Po siedmiu godzinach jazdy (mieliśmy mały postój na posiłek i Wojtek w końcu się najadł - za 130 R dostaliśmy talerz ryżu z dodatkami i oboje głodni nie byliśmy) wysiadamy w Pokharze. Tu oczywiście atakuje nas tłum taksówkarzy, namawiających na hotel itd. My jednak jesteśmy twardzi. Żegnamy się z kolegami z Polski i idziemy. Nie wiemy dokładnie gdzie, bo pomimo tego, że mamy mapę, o nazwę ulicy tu trudno. Zatrzymuje się przy nas naciągacz hotelu Angel (w necie znaleźliśmy już ten hostel - miał najniższe ceny), i zaprasza do obejrzenia pokoju. No hotelik fajny z ogrodem, w ogrodzie leżaczki i w ogóle. Łóżko w dormitorium kosztuje 150 R (we dwoje 300 R), a pokój 2 osobowy z łazienką 400R (w łazience wanna!). Ponieważ twardzi z nas negocjatorzy pytamy o specjalną cenę dla tych co zostają na tydzień. Właściciel kręci nosem, ale ostatecznie mówi 350R. Dobra cena, fajny pokój, ale idziemy dalej. Podobno im dalej od centrum tym lepsze ceny. Sprawdźmy. Wchodzimy do hotelu w bocznej uliczce - pokój z łazienką 300 R (tamten był ładniejszy), idziemy do następnego, tu właścicielką jest roboczo przez nas nazwana "mamą", starsza pani ([W:]Kojarzy mi się z Cesarią Evorą). Proponuje pokój bez łazienki za 300 R. Stanowczo odmawiamy - jeszcze przed chwilą z łazienką był za tyle. Negocjujemy, rozmawiamy, już chcemy iść - ostateczna propozycja: pokój na dole bez łazienki za 250 R. 250 R to 10 zł, to 3,5$ za dwie osoby! No jak nie brać?! "Mama" sympatyczna, to bierzemy pokój i dwie kawy z cukrem. Bardzo smaczne. Pozdrawiamy z dachu hostelu, z widokiem na Anapurnę.











[W:] Widoki naprawdę warte siedmiogodzinnej jazdy autobusem, która już sama w sobie była niezłą przygodą. Kierowcy, mówiąc najprościej, nie szczypią się. Przez pierwszą godzinę można było się spocić od samego podziwiania stylu jazdy, niejednokrotnie na skraju przepaści, potem już jakoś przywykliśmy. Po ulokowaniu się w pokoiku idziemy pozwiedzać. Pokhara ma typowo turystyczną dzielnicę, wzdłuż głównej ulicy prowadzącej przy brzegu jeziora znajdują się hotele, sklepy, knajpy, agencje organizujące trekkingi, spływy kajakowe, skoki spadochronowe etc. Dochodzimy nad jezioro, skąd mamy przejrzysty widok na ośnieżone szczyty, w tym Annapurnę. Można wypożyczyć rower wodny, kajak, łódkę, czego dusza zapragnie. Chłopak od kajaków chętnie sprzeda też magiczne przyprawy po 300 r/g. Ceny niezłe, ale widoki jeszcze lepsze. Nad brzegiem spotykamy ponownie naszych Rodaków, też kręcą się i rozpoznają okolicę. Po wizycie w sklepie z pamiątkami idziemy do hinduskiej knajpy, a tam bierzemy zestaw "Special Thali", a w nim chlebki tandoori, pięć miseczek z gorącymi sosami/dodatkami (jedne mięsne, inne vege), talerz ryżu z warzywami, miseczkę czegoś jakby mleczko kokosowe, miseczkę surowych warzyw i wielkiego chrupiącego chipsa. ([K:] To indyjskie jedzenie, którego smak pamiętam z prowadzonej przez Hindusów restauracji w Londynie, do której zaprosił nas Sonny. Thank you very much Sonny!) Nie jesteśmy w stanie zjeść wszystkiego-koszt 350 rupii. Bardzo smaczne, aromatyczne i sycące. W sklepie wcześniej kupujemy butelkę piwa Gorkha i suszone kawałki sera z mleka jaka, ale ser jest cholernie twardy i po długim ciumkaniu go w ustach nie jesteśmy do końca pewni, czy służy on do bezpośredniego spożywania. Mam doła, bo piwo Gorkha to prawdopodobnie trzecie i ostatnie nepalskie, więc tracę silny argument do kupowania browara : "ooo, patrz, jakieś tutejsze, tego jeszcze nie próbowaliśmy...". Spróbowałem wszystkich i koniec, rozpacz, depresja, apatia, przyjdzie mi jedynie przyglądać się jak grupy turystów sączą zimny, złoty płyn na słoneczku, echhh... Jednak musimy oszczędzać, a browarek rzeczywiście jest tu drogi, bo za jego cenę jesteśmy w stanie oboje  całkiem nieźle zjeść, zwłaszcza na ulicy.

1 komentarz:

  1. Spróbujcie z "Podróżnikami". MOże taniej gdzie kiedy coś wyjdzie? A jeżeli nie, to zawsze spróbować warto...

    OdpowiedzUsuń