niedziela, 16 stycznia 2011

14.01.2011 Z WIZYTĄ U RAMA

[W:] Przy śniadaniu z braku laku zerkamy w mapę i jest plan - idziemy na "Old Bazar", kupimy coś fajnego. Po długim chodzeniu nie znajdujemy bazaru, ale znajdujemy Świątynę Bintyabasini. Tam już od progu mamy pomagacza -ma na imię Subaskarki, choć myślę, że to było imię i nazwisko, ale szybko udaje nam się wyjaśnić mu, że chcemy zostać sami i niczego nam nie potrzeba.
Z ciekawostek nepalskich: jedliśmy mandarynki na schodach przy sklepie, po zjedzeniu wzięliśmy w dłonie łupiny by nie śmiecić - patrzono na nas jak na idiotów (tu jest spory śmietnik na ulicach, podwórkach, przed sklepami. To co się rzuci na chodnik, później jest zamiatane na kupkę i najzwyczajniej podpalane. Często przy takich palących się plastikach i innych świństwach ogrzewają się dzieci, wdychając czarny, duszący dym). Kolejna ciekawostka: zobaczyliśmy sympatycznie wyglądające kozy przywiązane do palika na chodniku przed sklepem, K. złapała za aparat i próbowała uchwycić te ich wesołe pyski. Okazało się, że
"sklep" to tutejsza rzeźnia, a kózki czekają właśnie na zamianę w mięso. Nieco hardkorowy widok, gdy na chodniku raczkuje dziecko, obok śpi w słoneczku pies, a do kanału spływa krew właśnie zarżniętej kozy lub kury. Pan kroi później takie mięso na oczach przechodniów i sprzedaje zawinięte w gazety. A propos kanału : płynie wzdłuż większości ulic i służy wszystkim: tu się pierze, myje naczynia, wrzuca pety, pluje, widzieliśmy też jak z warsztatu motocyklowego do kanału ściekał przepalony olej silnikowy.
[K:] Z sytuacji zabawnych: choć nie było to aż takie śmieszne - zaliczyłam dziś "orła". Takiego klasycznego, tylko w zwolnionym tempie. Nie wiem jak to zrobiłam, ale chyba nie trafiłam nogą na krawężnik i padałam wolno, wolno, wolno przed grupą młodych chłopaczków, którzy mieli niezły ubaw. Ja też jak tylko otrząsnęłam się z pierwszego szoku i otarłam łzę, która pomimo wszystko spłynęła po policzku.









[W:] Dochodzimy do muzeum Brytyjskich Gorkhas (wojownicy nepalscy), ale ostatecznie stwierdzamy, że takie muzeum nas nie kręci, zmęczeni i nieco znudzeni wracamy (doszliśmy już do końca miasta). Mijamy most "K.I. Singh Bridge", nie robi na nas wrażenia, ale ja nalegam by wejść i zobaczyć co jest grane. Bilety raptem 20 rupii, więc wchodzimy. Rewelacja to żadna, bo z małego mostku można przez chwilę podziwiać miły widok wodospadu i przepływającej dużo niżej rzeki, widok psują jednak śmieci, które zsypuje się do kanału z każdej strony. Przy mostku jest mała kapliczka z miejscem na datki, a obok uchylona furtka, więc wchodzimy sądząc, że to dalsza część atrakcji za 20 rupii. Nieświadomie wleźliśmy na czyjeś podwórko, gdzie leżąca na kocu z dzieckiem młoda dziewczyna coś krzyknęła i po chwili jak rrrakieta przywitał nas niesamowity kosmita. Facet cieszy się na nasz widok jak dziecko, porusza się bardzo szybko , dużo mówi, krzyczy, śmieje się, wskakuje do pomieszczenia, wyskakuje - no świr, ale bardzo pozytywny. Ma na imię Ram i jest między innymi kolekcjonerem banknotów z całego świata. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, wskakuje do jednego z pomieszczeń i po chwili z torby wyciąga foliowy pokrowieć na banknoty, wskazując na 10 złotych -"Poland, hahaha, Poland!". Cieszy się przy tym naprawdę jak młody chłopiec, a chłopcem zdecydowanie już dawno przestał być. Robimy sobie wspólne zdjęcia, rozmawiamy, przyłącza się żona Rama, a potem syn, córki, wnuki. Naznacza nasze czoła kwiatowym pyłkiem - to "tikka", która ma nam przynieść szczęście. Oczywiście takie spotkanie nie mogłoby się odbyć bez herbaty z mlekiem, która jak zwykle jest bardzo słodka. Tu dowiadujemy się o co chodzi z kolorowymi czapeczkami, które nosi część mężczyzn - Ram tłumaczy, że to atrybut nepalskich hinduistów. Jak mówi - możesz być Hindu bez czapki i jest ok, ale z czapką jesteś "very good Hindu" , więc do zdjęcia koniecznie zakłada ją na głowę. Pytamy też o sprzedawane praktycznie wszędzie małe i duże korzenie - to bardzo tu popularne warzywo wykopywane z ziemi, o ile dobrze zrozumieliśmy - w lesie.



Nazywa się TORUL (albo jakoś tak). Małe, młode korzenie można jeść surowe, duże, nieco zdrewniałe trzeba najpierw ugotować. Oczywiście Ram szybko zaspokaja naszą ciekawość, przynosząc mały korzeń, który płucze pod kranem i rozdrabnia w dłoniach. Ma biały, słodkawy miąższ i jest nieco kleiste, maziste. Całkiem smaczna rzecz - wydaje się, że jest dla Nepalczyków tym, czym dla Polaków ziemniak. Od dawna też zastanawia nas znaczenie słowa "masala", jedliśmy już potrawę masala, piliśmy herbatę masala, tak nazywają się restauracje, hotele, widzieliśmy też kadzidła o tej nazwie. Wyjaśnia nam to żona Rama, przynosząc w dłoni małe, czarne ziarenka. Po rozgryzieniu trochę jak pieprz, trochę kminek z lekką nutką cynamonu, jednak najbliżej temu do czarnego pieprzu. Może to jest właśnie masala? Dajemy Ramowi pocztówkę z Pekinu, on zaś zapisuje nasze imiona po nepalsku, daje nam też adres (chcieliśmy mailowy, ale mamy pocztowy i z pewnością jakoś mu te zdjęcia dostarczymy). Na talerzyku z małej kapliczki zostawiamy 40 rupii, tłumacząc mu, że nie jesteśmy bogaci - okej, okej - very good - odpowiada ten przesympatyczny, kosmiczny, drobny człowiek. Żegnamy się z całą rodziną i trochę oszołomieni tym spotkaniem, przemierzamy z powrotem miasto z naznaczonymi "tikką" czołami. Łazimy po ulicach, gdzie nie widzimy ani jednego turysty i gdzie jesteśmy sporą atrakcją, zwłaszcza dla dzieci. Znajdujemy skromną knajpkę, w której miejscowi wsuwają momo. Ja biorę momo, K. makaron z warzywami - za 70 rupii wychodzimy smacznie i solidnie obżarci - to niecałe 3 złote za dwa obiady - no raj, panie, raj! Znajdujemy też, chyba przypadkiem, stary bazar, który był dziś celem wycieczki - warzywa, ziarna, ryby, owoce - nic już po wizycie u Rodziny Rama nie robi na nas wrażenia. Kupujemy też tutejszy przysmak - prażone ziarna - są tu przeróżne i uważamy, że to świetny pomysł, który mógłby się przyjąć w Polsce. My kupujemy cieciorkę i jakieś żółte małe ziarenka, bardzo podobne do grochu, świetna rzecz do chrupania. Łaziliśmy jakieś 7 godzin, więc po kolacji u znanego nam już koleżki,
([K:] który wita nas jak swoich ziomali i cieszy się już z daleka),a także po 365 ml miejscowego 34% Blue Diamond ([K:] na chorobę babcia kazała pić, a moje zatoki nie wyzdrowiały), zasnęliśmy jak dzieci.
[W:] Oboje uważamy, że gorzała była oszukana, bo 365 ml to całkiem sporo, a my nawet nie poczuliśmy lekkiego rauszu - smak wódy, działanie wody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz