sobota, 1 stycznia 2011

24.12.2010 MOSKWA



[W:] W wigilię Bożego Narodzenia dotarliśmy do Moskwy. Na dworcu białoruskim czekała na nas kurierka z tabliczką (Mr. Wojciech, Mrs. Karolina) - pierwszy raz tutaj i takie powitanie. To dzięki Eyand-Travel, których usługi zdecydowanie polecamy (Pani Maju - dziękujemy i pozdrawiamy). Spory kamień spadł nam z serca, bo temat biletów i tego czy otrzymamy je przed czasem nie dawał nam w nocy spać. Dymitr i Nina pokazali nam co i jak i postawili bilet do stacji metra Komsomolskaja, przy której jest dworzec jarosławski. Oboje mieliśmy podobne pierwsze wrażenie - " o kurrr...". Widoki zapierają dech w piersiach, przestrzeń ogarnia z każdej strony: ogrom, potęga, poczucie naszej maleńkości i marności. Nawet szare blokowiska budzą respekt swoimi rozmiarami. Jeśli radzieccy szefowie wszystkich szefów chcieli, by Moskwa budziła szacunek i lęk - to udało im się to zdecydowanie - z nawiązką. A metro-to jest wręcz temat na osobną wyprawę- każda stacja wybudowana w innym klimacie, marmury to normalka, przestrzenie "moskiewskie". Mimo że dopiero co zakumaliśmy kilka literek pisanych cyrylicą, szybko odnajdujemy się w świetnie zorganizowanym i rozpisanym metrze. Podobnie jak w Londynie, po pierwszym przejeździe cała struktura staje się jasna i można jeździć do woli - chcąc zwiedzić nawet wszystkie stacje metra, wystarczy nam jeden bilet - o ile nie wyjdziemy poza bramki, możemy na tym bilecie wozić się cały dzień. W mieście spotykamy całe mnóstwo mundurowych, są wszędzie, ale wbrew naszym przekonaniom - są uprzejmi, pomocni, a gdy w pobliżu pojawiał się jakiś cwaniak (tych też jest niemało), wystarczyło, że skinął głową i już mieliśmy luz. Widząc zamotaną parkę z książką w ręku, potrafili sami zaproponować pomoc i nawet gdy niechętnie rozmawiali po angielsku, to na migi wyjaśniali nam co, gdzie i jak.
[W:]Z braku czasu musieliśmy zdecydować się na szybkie obejście placu czerwonego, przy naprawdę kiepskiej pogodzie. Nie zdecydowaliśmy się na wejście do muzeów, galerii,etc. zakładając, że kiedyś zorganizujemy osobny wyjazd z przeznaczeniem trzech dni na zwiedzanie tego monumentalnego miasta. Wpadliśmy też podejrzeć jak się robi zakupy w wypasionej, trendy, vintage galerii handlowej przy placu czerwonym - w zasadzie to samo co u nas - połaziliśmy pół godziny by się zagrzać, po czym jakieś dwie godziny łaziliśmy w poszukiwaniu taniego i ciepłego żarcia (W.zjadł rano rogalika o dwuletnim terminie przydatności do spożycia, a K. jadła ostatnio w Warszawie) -[K:] szukaliśmy czegoś w przystępnej cenie i czegoś choć przypominącego rosyjską kuchnię, a tu jak nie "hiltony", to bary sushi, dla których alternatywą były budki ze słodkimi, francuskimi bułkami. [W:] Zaglądając do naszego przewodnika "Szlak transsyberyjski" wydawnictwa Bezdroża znajdujemy kilka polecanych knajp - wcześniej pytaliśmy o zdanie na ich temat Ninę - poleciła nam odwiedzenie Mu-Mu na ulicy Arbat. Za 270 rubli (przeliczamy to sobie mniej więcej na 27 zł) zjadamy pyszny Barszcz (borsz) kilka małych, pieczonych pierożków z pieczarkami, kilka różyczek brokuła i kalafiora, a także wypijamy kawę. To nasza wieczerza wigilijna. Jest ok. By nas nie wygoniono, bierzemy jeszcze po kawie i grzejemy się jeszcze jakieś 40 minut. Następnie ruszamy metrem w stronę naszego dworca, gdzie w całodobowym spożywczaku zakupujemy chleb (Borodinsky - czarny chleb), ser, duży placek pszenny i po pięciolitrowym baniaczku wody mineralnej. Odbieramy bagaż (kosztowało nas to ok 230 Rubli za dwa plecaki przez ok 10 godzin) i siadamy w poczekalni. K. daje W. ostatnią kanapkę frankowej produkcji, czekamy, a gdy tylko pojawia się na tablicy informacja, że pociąg do Pekinu jest na peronie trzecim, jako pierwsi ruszamy tam, jak się okazuje, jako jedyni niesiemy z sobą wodę ( jak jakieś barany ), i ciągle zadajemy sobie pytanie "co my tu w ogóle robimy???!!!"
[W:] Pociąg jest punktualnie i ładujemy się z tobołami -jest chyba nawet ciaśniej niż w pociągu do Moskwy. Naszymi współpasażerami są : młody chłopak rosjanin i ciut mniej młody wielki facet z bardziej wschodnią, charakterystyczną urodą - jego gadka jest też dla nas zupełnie niezrozumiałą, choć inni z nim rozmawiają-pan jedzie do Czity. Na korytarzu zaczepia nas ktoś z przedziału obok-cieszy się, że my "poliaki" i zaczynamy gadkę oraz wzajemną naukę języka. Jedzie do Omska. Podróżują również dzieci, w naszym wagonie jest co najmiej sześcioro i świetnie odnajdują się w tej ciasnocie. Szybko kładziemy się spać i potężny koleżka zaczyna konkretny koncert - jedzie na kilka instrumentów - sapie, charczy, mruczy, gada przez sen i chrapie (chyba od tej pory K. przekona się, że pochrapywanki W. to wręcz pieszczota dla uszu). Młody chłopak też gadał przez sen...
Porada wujka W. - dla wszystkich miłośników motoryzacji, jeśli chcecie pooglądać na żywo najnowsze modele mercedesów, jaguarów, porsche, a nawet hummerów - nic prostszego - jedźcie do Moskwy-ja zamiast podziwiać kremlowskie mury, oglądałem z podziwem samochody - chyba nieźle tu zarabiają...
[K:] W Moskwie byliśmy tylko 12 godzin, na tyle dużo, żeby zostać potywnie zaskoczonym. Zaskakuje sama architektura, wielka, ogromna, zaskakują ludzie (może mieliśmy szczęście i trafialiśmy tylko na sympatycznych i pomocnych): Nina i Dymitr (bardzo nam pomogli ogarnąć się w pierwszych minutach), panowie mundurowi na dworcu (którzy sami podchodzili zapytać czy pomóc, a wystarczyło pokazać tylko plecak, a już prowadzili do przechowalni bagażu), pani zapytana o drogę (przeszła z nami pół ulicy żeby pokazac gdzie mamy przejść, bo my nie "gawarit"), chłopak na ulicy który najpierw po rosyjsku, a później po angielsku pytał czy może w czymś pomóc (wystarczyło, że chwilę zatrzymaliśmy się czytając przewodnik).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz