poniedziałek, 10 stycznia 2011

07.01.2011 CHOPIN PRZY BRAMCE C 20

[W:] Wczoraj/dzisiaj w nocy poleciałem do pokoju po pendrive'a, by z niego wydrukować potwierdzenie rezerwacji biletów. W dolnych łóżkach zastałem parę. Są Finami, chwilę pogadaliśmy i dziewczyna mówi, że byli w Nepalu, w Katmandu przez 4 miesiące. Z nieba nam spadłaś jak rrrakieta dziewczyno! Umawiamy się, że jutro wypytamy ich co i jak i dadzą kilka porad. Dziewczyna śpi w dresach i czapce i pyta czy to normalne, że jest tak zimno. Normalne to to nie jest (nie aż tak zimno tu było) i okazuje się, że klimatyzator jest zepsuty i zamiast dmuchać ciepłym powietrzem (ustawione na 30 st.c.) wydmuchuje chłodek. Schodzi do recepcji i dostaje od nich dodatkowe koce. W nocy strasznie przemarzliśmy. Wstajemy ok. 9.30, a ich już nie ma, więc nici z porad doświadczonych kolegów. Prysznic, pakowanie, a nawet śniadanie "american breakfast" dwa tosty z wacianego słodkawego pieczywa, małe niemieckie masełko i niemiecki dżem (Ja!), jedna podsmażona parówka, dwa plasterki bekonu i jajecznica z dwóch jajek, dodatkowo bierzemy kawę i herbatę - razem 47 Y i w sumie się nie najadamy. Opuszczamy Leo Hostel i po drodze do metra kupujemy jeszcze łakocie - jedno kruche ciastko, jeden ulep z ciasta, oleju i cukru i 4 duże gotowane kasztany - płacimy 5 Y. Z metra przesiadamy się do "airport express"-bilet 25 Y/os, ale pociąg jest piękny, szeroki, wygodny, czysty, oczywiście z pełną informacją po angielsku, również słyszalną z głośników. Lotnisko w Pekinie w porównaniu z tym wrocławskim to jak platyna i aluminium (ot takie wyszukane porównanie). Jest ogromne, piękne, a największe wrażenie na nas robią punkty z wodą zimną lub gorącą, gdzie można sobie nalać wrzątku do termosów lub chlipnąć z kubeczka - to papierowy stożek, który o dziwo nie przecieka - to właśnie te kubeczki najbardziej nas ciekawią: sprytnie, tanio, ekologicznie. Możemy się naprawdę wiele uczyć od chińskich inżynierów i dizajnerów. A propos termosów, bo chyba o tym nie wspomnieliśmy - otóż termos jest równie powszechnym sprzętem jak telefon komórkowy. Termos (zazwyczaj z zieloną herbatą) ma prawie każdy, w dłoniach, w kieszeni, w torbie. Jest wiele miejsc, gdzie za darmo lub za drobną opłatą można dostać wrzątek.
Na lotnisku odbieramy bilety i po krótkim zwiedzaniu udajemy się do bramki nr C20, gdzie z głośników leci muzyka Chopina, przyjemny klimat. Acha - wcześniej przeszliśmy kontrolę, K. puścili szybko, ale mnie trzepali wielokrotnie, największym problemem nie był laptop, aparat, dodatkowy obiektyw, czy portfel, ale kapsel od piwa Tsingtao, który zachowałem sobie na pamiątkę i który skrył się na dnie mojej bocznej kieszeni.
W końcu włazimy na pokład samolotu - wyyypass! Airbus 321, ładna tapicerka, jako tako przestronnie, z sufitu wysuwa sie ekranik lcd, na którym emitują głównie reklamy Air China, ale i inne, a nawet krótki film "Under the Hawthorne Tree". Można skorzystać ze słuchawek i albo mieć w nich dźwięk tego co na ekranikach, albo muzę z "radia" - kilka tematycznych zapętlonych i powtarzanych kanałów. W tym kanał 4 z muzyką z filmów,musicali i oper. Gdy tak sobie lecimy w pewnym momencie grają "Love never dies" Adrew Lloyd Webbera, chmury za oknem, ta muza i ciarki na plecach gwarantowane. Ja w ogóle ostatnio jakoś łatwo się wzruszam. Dziś K. rano przy śniadaniu uroniła łzę i przez to i ja, ale ja sądziłem, że jej chodzi o to, że z braku kasy nie możemy sobie dokupić czegoś do tego "american breakfast", a Ją wzruszył teledysk Jacksona, w którym pojawił się nawet nasz Lechu W. i Solidarność. Wśród samolotowej muzy jeszcze jeden kawałek mnie rozbroił - "I can see colours" (chyba) Mary J.Blidge. Ale najlepszy ubaw był, gdy stewardessy zaczęły proponować ludziom napoje. Oboje niby "z tajniaka" prowadzimy szybką obserwację, czy ktokolwiek płaci, czy też te napoje są w cenie. Nikt nie płaci, więc bierzemy kubeczek soku dla K. i pepsi dla mnie. Ale nic to! Po chwili pokład wypełnia się zapachem i ładne panie proponują zestaw z jedzeniem. Oooo - to już na pewno nie poczęstunek - mówię do K. A jednak nikt nie płaci. K. mówi, żebym zapytał. Trochę się krępuję, że jestem taki nieobyty, zachowuję się jak prostak, ale z drugiej strony, czym ja mam się przejmować? Gdy podchodzi do nas pytam, czy to jest w cenie biletu, Pani nie kuma, ale pomaga nam facio siedzący obok i przekłada jej to na chiński. Pani jest tym pytaniem rozbawiona, ale odpowiada, że tak "no pay, no pay". Dostajemy więc po tacce na której jest pojemnik gorącego makaronu z wołowiną (smaczne to to), mała surówka, w której bardzo cieszy nas widok marchewki, taka sama porcja kawałków arbuza i melona, jogurt brzoskwiniowy i nadziewana słodka bułeczka/babeczka, a do tego plastikowe sztućce jednorazowe i chusteczka odświeżająca do umycia rąk. Kurrrrrrrrrrrrrrrdeeee! No wypas. Dla nas, którzy raz w życiu lecieli tanimi liniami do Londynu, to nie lada niespodzianka (serdecznie pozdrawiamy Martę i Sonny'ego!!!). Po takim posiłku koszt poniesiony na lot do Katmandu boli mniej. Pożeram jeszcze wołowe kawałki, których K. nie tknęła, a w gratisie mamy w torbie "skitrane z tajniaka" plastikowe sztućce, dwie bułeczki i jogurt, którego nie zjadł nasz sąsiad i włożył do sakiewki w oparciu, jednak po wylądowaniu nie zabrał - hyhyhy - mamy co jeść za free, a na kolejny lot musimy czekać ok. 12 godzin. Nie wiedząc, czy nas nie wygonią z lotniska, na razie "udajemy" członków jakiejś większej chińskiej wycieczki do Kuala Lumpur, siedzimy wśród nich, a oni jedzą, gadają, śmieją się - wyglądają na fajną ekipkę znajomych w bardzo różnym wieku, albo też to jakiś wyjazd pracowników firmy. Jest 22.08, a K. proponuje by iść do KFC na kawę, bo tam jest najtańsza i otwarte do 23.00 - ciekawe czy później nas stąd wygonią, czy możemy przeczekać całą noc, tymbardziej że ostatni lot na tablicy jest o 23.55 i to właśnie ten do Kuala Lumpur, kurrrka wodna.
Po kawie usiedliśmy w poczekalni wśród innych. Co chwilę ktoś proponował nam hotel, po pewnym czasie ekipa już nas rozpoznawała i przestała zaczepiać, ale odkąd tu jesteśmy kręcą się koło nas trzy typki, którzy mi się nie podobają. Może naoglądałem się za dużo filmów, ale postanawiam czuwać. Pacpackarol załatwiła sobie zatoki, więc boli ją głowa i smarka bardzo niepokojąco, ma stan zapalny. Mundurowi wygonili wszystkich z poczekalni, dziwne - wygląda na to, że od północy nie ma odlotów, tylko przyloty i zamykają część lotniska. Zjeżdżamy więc piętro niżej i znajdujemy sobie spokojny, w miarę ciepły kącik pod ścianą. Choć co jakiś czas przechodzi jakiś mundurowy, to już nas nie wyganiają, ale za to ludziska zaczynają łazić i otwierają drzwi, przez co ciepełko nam ucieka i tak naprawdę jest zimno. Do odlotu ok 5 godzin, Karol półprzytomna, a ja mam piasek w oczach. Wszystkie sklepiki pozamykane, internetowe kafejki, kioski, nic w tej chwili nie działa, tylko ludzie czekają na przybyłych, a ja chętnie zaśpiewałbym piosenkę lub powiedział wierszyk i dorzucił do tego ze dwa juany za kubek kawy. Typki co jakiś czas przechodzą obok i lukają co u nas grane, a może sobie wkręcam i goście tak jak my po prostu z jednego końca lotniska na drugi łażą by nie zasnąć w oczekiwaniu na samolot? Tak czy siak, nie podobają mi się. Od czasu do czasu ktoś przechodzi z fają w ustach - na lotnisku w Chengdu można palić - poważnie! na pekińskim były wydzielone miejsca dla palaczy, tu jarają nawet w poczekalni na krzesełku.

2 komentarze:

  1. Możecie się poczuć jak Wiktor Naworski z filmu "Terminal" z Tomem Hanksem w roli głównej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wasz blog ma jedną poważną wadę - uzależnia. Jeżeli nie chcecie mieć na sumieniu wielu istnień ludzkich macie dwa wyjścia. Możecie zostać w Azji i nadal zdawać bieżące relacje, albo... zaczniecie pisać książki :-) Smacznych robali i innych takich tam :-)

    OdpowiedzUsuń